Na początek wybrałam dwa kolory.
Miałam ochotę na coś w typie nude, choć zwykle nie zwracam uwagi na cieliste kolory. Samo przyszło ;)
Inglot 24- kolor beżoworóżowy, nude bez sinego i trupiego efektu, kremowy i ładnie połyskujący. Zakup okazał się strzałem w 10, bo to pierwszy taki odcień w mojej kolekcji (serio! :D ), i jeśli pomadka nude może być sexy, to ta na pewno taka jest :)
Ma bardzo dobre krycie, niezłą trwałość, jest gęsta i zostawia świetne wykończenie.
Chciałam też dobrać coś koralowego, ale światło w sklepie w przypadku tego koloru okazało się dość zwodzące. Inglot 55- w rzeczywistości ciepła czerwień z domieszką brązu. Na szczęście na ustach wygląda naturalnie i nie razi mimo tego, że jestem chłodnym typem urody. Nie jest to to, o co mi chodziło, ale da się używać w duecie z innym kolorem ;) Dla cieplejszego typu byłby idealny.
A tutaj swatch. Bardzo podoba mi się gęstość tych pomadek i połysk bez drobinek. Mam zdecydowanie ochotę na jeszcze i jeszcze- może jakiś cielisty róż i fuksję? Nie są najwygodniejsze w aplikacji, bo co innego malować się na spokojnie w domu, a co innego szukać pędzelka do pomadki w pracy- jeżeli chodzi o szybkość poprawki, zawsze wygra tradycyjny sztyft. Ale i tak podbiły moje serce i chyba skomponuję osobną paletkę tylko na szminki, taka skromna "piątka" mi się marzy ;) Przepadłam na dobre...